Wiele rzeczy poukładało się inaczej, niż myślałem. Wydawało mi się, że po tym projekcie, tata bez powodu będzie do mnie mówił: synu, kocham cię. Tak myślałem, bo bardzo mi tego brakowało. A teraz jest tak, że jak ja mówię „tata, kocham cię”, to on odpowiada „ja wiem”. I to znaczy „ja też”. To mi starcza, wzrusza mnie – mówi Robert Motyka, który razem z ojcem wziął udział w telewizyjnym programie „Czego nie nauczył mnie ojciec”.
Anna Frydrychewicz, Onet: Dość wcześnie wyjechałeś z domu.
Robert Motyka: Moment rozłąki z domem rodzinnym nastąpił u mnie tuż po ukończeniu 8 klasy. To tata zdecydował, że mam się wyprowadzić do Jeleniej Góry i tam kontynuować naukę. Pamiętam to jak dziś, zdałem egzaminy do technikum weterynaryjnego, ojciec spakował walizki do Fiata i zawiózł mnie do Jeleniej Góry. Miałem 15 lat i byłem przerażony tym, co się dzieje w moim życiu. Ale sprawy toczyły się szybko, nie miałem czasu się za siebie oglądać.
To miała być lekcja dorosłości?
Myślę, że tak. I rodzice mieli świadomość, że dla mnie to była szansa, żeby wypłynąć na szersze wody. Musiałem się natychmiast usamodzielnić, bo przez całe pięć lat nauki mieszkałem na stancji, a nie w bursie pod okiem pedagogów. Tata obdarzył mnie sporą dawką zaufania, nie kontrolował mnie. Przez pierwszy rok odwiedzałem rodziców. Później, kiedy poznałem ludzi, zawiązałem nowe przyjaźnie i znalazłem miłość w Jeleniej Górze, wtedy przestałem przyjeżdżać do Sieniawy lub robiłem to bardzo rzadko.
Jakie były wtedy wasze relacje?
Kiedy chodziłem do technikum, tata był często wzywany do szkoły ze względu na mój niekonwencjonalny ubiór. A to miałem dredy, a to kapelusz, a to płaszcz, a to za długie włosy…
Ojciec zawsze stawał za mną murem i był dla mnie wsparciem. Mimo problemów wychowawczych, które sprawiałem, on zawsze trzymał moją stronę. Dawał mi sygnał, że jeśli wpadnę w tarapaty, to jest obok i mogę go poprosić o pomoc, a on zawsze się zjawi. Tak było i tak nadal jest.
Ale potem skończyłeś szkołę i wyruszyłeś w dorosłe życie.
Nie zdałem do szkoły teatralnej, ale od razu rzuciłem się w tryb „spełniania marzeń”, zacząłem też pracę w radiu. Kontakt z domem rodzinnym był sporadyczny. Przyjeżdżałem do Sieniawy dwa, trzy razy w roku na święta. Kiedy miałem 25 lat i urodził mi się syn, wtedy już bardzo rzadko odwiedzałem tatę. Mama odeszła wcześnie, jeszcze przed urodzeniem mojej córki. Po śmierci mamy oddaliliśmy się od siebie jeszcze bardziej.
Ciąg dalszy pod tym adresem: